Jako platforma VOD Netflix stara się dotrzeć do naprawdę różnych grup odbiorców. Tak różnych, że nie dziwi, iż wśród kolejnych tytułów pojawił się serial Castlevania. Netflix zresztą już wcześniej przyjmował pod swe skrzydła adaptacje. Ta jednak ma swoje wyróżniki.
Serial Castlevania – Netflix łączy wideo, gry i serial anime
O tym, że na platformie Netflix coraz częściej pojawiają się adaptacje z innych mediów, wspominaliśmy już kilka razy. Były już przejścia z książek (zresztą nie tylko w ramach tego producenta, przecież także Kraina Lovecrafta od HBO miała taki pierwowzór). Było sięganie do świata komiksu (vide złożony z krótkich odcinków kreskówkowy Kajko i Kokosz, jakże bliski polskim odbiorcom, czy gaimanowy serial Sandman, jakże oczekiwany przez fanów). Jednak Castlevania Netflixa to coś innego. W tym przypadku mamy do czynienia z… adaptacją gry. A w zasadzie całej serii gier, swego czasu bardzo popularnych.
Cofnijmy się w czasie – czyli korzenie Castlevanii
Wersja gamingowa swoją premierę miała jeszcze w roku 1986. Właśnie wtedy pojawiła się pierwsza Castlevania, wypuszczona przez legendarne studio Konami i pokazana światu w Japonii. Wtedy gra była przeznaczona na konsolę Famicon, rok później doczekała się wersji na Nintendo NES. A później to już jakoś poszło – i przemknęła przez Commodore C64, automaty w salonach gier, komputery Amiga, czy konsole Game Boy. Nie ominęła też MS-DOSa, a na koniec zawitała również w świat mobilny w ramach gier na telefon.
O czym jest serial Castlevania Netflixa?
W gamingowym oryginale Castlevania opowiadała o Transylwanii, w której raz na sto lat pojawiał się wampir Drakula, sprowadzając ze sobą wojska piekieł i siejąc zagładę. W roku 1691 przeciw niemu stanął jednak śmiałek, Simon z rodu Belmont, wojownik i łowca wampirów uzbrojony w prastary bicz stanowiący rodzaj artefaktu.
Serial Netflixa wygląda w tym zakresie trochę podobnie, a trochę jednak inaczej. Owszem, pojawia się potomek rodu Belmont, Trevor – i faktycznie magiczny bicz jest jego ulubioną bronią. Jest i sam prastary wampir Dracula, lord, czy książę piekieł. Ten ostatni jednak, choć faktycznie bezwzględny i okrutny, choć rzeczywiście odpowiedzialny za zesłanie na Tansylvanię piekielnych hord (bo i nie zawsze występują jako całe oddziały), to jednak… Cóż, jednak z woli scenarzystów ów mroczny władca okazuje się nie tak znowu jednoznaczną postacią, jakby można się było spodziewać.
Wszystko zaczyna się od tego, że Drakula zakochuje się w ludzkiej, śmiertelnej kobiecie, poszukiwaczce zapomnianej wiedzy i badaczce o imieniu Lenore. Niestety, jakiś czas potem dochodzi do sytuacji, gdy fanatycy religijni uznają samą Lenore za dotykającą zła. Czyli krótko mówiąc konflikt religii z nauką. A dalej… Dalej jest już gniew wampira.
Główny bohater, który się tu pojawia, Trevor Belmont, szybko znajduje towarzyszy broni. Pierwsza jego sojuszniczką będzie Sypha Belnades, członkini starego zakonu, czy może rodzaju sekty, w której kultywuje się zapominaną już sztukę magii. Z czasem pojawi się także i Adrian Tepes, częściej nazywany imieniem Alucard – jednak o jego roli i tym, co go wyróżnia, nie będę tu szczegółowo pisać, aby uniknąć powiedzenia o słowo za dużo, w końcu jeśli to czytasz, całkiem prawdopodobne, że dopiero zamierzasz obejrzeć pierwszy sezon, względnie masz za sobą na razie tylko nieliczne odcinki.
Dla kogo jest serial Castlevania od Netflixa?
To bardzo ciekawe pytanie. Zacznijmy od tego, że pod względem graficznym Castlevania to anime. Typowe, klasyczne. Jeśli kogoś to dziwi, to przypomnijmy, że przecież gry będące pierwowzorem serialu Netflixa, pochodzą właśnie z Japonii, a i sama platforma z anime się lubi. Dość zresztą wspomnieć o tym, że gigant VOD tworzy właśnie wersję anime serialu Terminator (choć oczywiście to wiadomość znacznie późniejsza, niż data premiery animowanej Castlevanii).
Wróćmy jednak do tematu. Pierwszy sezon serialu dość szybko pozwala zbudować wrażenia wizualne części scen ze stylistyką… Diablo. Tak jest, tego samego znanego tytułu, który od lat potrafi angażować wielu ludzi w różnym wieku i który skądinąd też ma się za jakiś czas doczekać wersji serialowej (o czym na TurboFikcji niechybnie będzie pisane). I właściwie ten element (skutecznie kreujący ten tytuł jako horror) jest obecny również i w drugim sezonie, by w trzecim ustąpić już trochę innym elementom i wątkom.
Nie da się też ukryć, że jest tu sporo dynamiki (co ciekawe, oficjalny zwiastun niekoniecznie zapowiadał akurat taki kierunek), a postacie mają swoje charaktery, motywacje i historie. Nieraz zresztą, nawet te, które wydają się bardzo proste, potem pokazują, ze w niektórych sytuacjach ich decyzje wynikają z wielu różnych spraw z przeszłości (widać to u takich postaci, jak Hector i Isaac). A i same postacie obok swoich celów głównych rozgrywają i tematy poboczne (Carmilla).
No po prostu widać, ze odpowiedzialny za scenariusz serialu Warren Ellis, znany szerzej z prac komiksowych dla Marvela (X-men, Daredevil, Civil War) czy DC (Planetary) i takich tytułów, jak – uwaga, uwaga – Transmetropolitan, przyłożył się do tego, by całość miała ręce i nogi.
Jednocześnie serial jest skierowany wyraźnie do młodszych odbiorców. To znaczy nie tych zupełnie młodych, raczej po prostu nastolatków. Choć starsi odbiorcy, zwłaszcza ci, którzy pamiętają popularność pierwowzoru całej produkcji i głównych bohaterów, też mogą znaleźć „coś” w oglądaniu kolejnych odcinków i sezonów. Do tego stopnia, że czasem się zastanawia, dlaczego dalej śledzi serial, a tu pyk – następny sezon 😉
I tu zresztą też warto wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Warren Ellis zadbał o to, aby nie wałkować w nieskończoność jednego wątku. Śledzona przez widzów historia ewoluuje, niektóre z jej aspektów się kończą, inne się pojawiają. Wprowadzane są też nowe postacie, przykładowo w trzecim sezonie na ekran wkracza Saint Germain.
Generalnie – producenci wykonawczy (Warren Elis, Kevin Kolde, Fred Seibert oraz Adi Shankar) zrobili co do nich należało.
Inne nazwiska
A skoro już tak wymieniamy nazwiska, to jeszcze siłą rozpędu wspomnijmy o aktorach, którzy podkładali głosy najważniejszym postaciom w oryginalnej wersji językowej. Byli to Richard Armitage, James Callis, Alejandra Reynoso.
Kolejne sezony Castlevanii – czy będzie ich więcej?
Start serialu animowanego Netflixa (z 2017 roku) był dość skromny, zaczęło się od czterech odcinków w sezonie pierwszym. Później jednak sprawa przyśpieszyła i druga odsłona (2018) miała ich osiem, zaś trzeci i czwarty sezon odpowiednio po dziesięć (2020, 2021).
Jeśli ktoś czuje po tym głód, to trzeba podać istotną informację – ostatni z wymienionych „pakietów” jest takowym dosłownie. „Czwórka” to finałowy sezon i więcej nie będzie, piątego sezonu nawet nie próbujcie wypatrywać. Czuć w tym zresztą trochę podejścia, jakiemu hołduje Warren Ellis (mówiący, ze trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć stop i po prostu zakończyć dzieło). Co prawda krążą spekulacje, że może Netflix stworzy spin-off do serialu, jednak to tylko luźne dywagacje (choć końcówka zdaje się temu sprzyjać).
No dobrze, recenzja recenzją, ale teraz zajrzyjmy trochę w historię…
Najpierw były plany filmu – czyli jak to Castlevania na wideo czekała
Ciekawostką jest to, że gra gry z tej serii już od dawna rozbudzały wyobraźnię odbiorców na tyle, by pojawił się temat adaptacji filmowej. Plotki na ten temat pojawiały się już w roku 2005, gdy miał się za jego scenariusz wziąć Paul W. S. Anderson. Już samo nazwisko tego człowieka (aktora, reżysera i scenarzysty znanego z niejednego dobrego filmu) powinno pokazywać jaki potencjał zdaje się mieć Castlevania.
Osobom, które Paula Andersona nie kojarzą podpowiem – w jego portfolio artystycznym znajdują się takie tytuły filmowe, jak Ukryty Wymiar (Event Horizon), Żołnierz przyszłości, seria filmów Resident Evil, czy Obcy kontra Predator. Gwoli sprawiedliwości należy wspomnieć, ze trafił się i słabszy tytuł w postaci ekranizacji Mortal Kombat z 1995, ale widać, że generalnie jego nazwisko pozwalało spodziewać się widowiska.
Projekt filmowej wersji Castlevanii faktycznie się wtedy rozpoczął, jednak pojawiło się wokół niego sporo problemów. Zupełnie jakby nad pracami ciążyła klątwa Draculi, obecnego zresztą w fabule gry. No więc najpierw były w studiu strajki, później samo studio zostało przejęte, w końcu był problem ze znalezieniem reżysera (sam Anderson przy Castlevanii jako rzeczono miał się zajmować scenariuszem, a odpowiedzialny za reżyserię Sylvain White zrezygnował z tego zadania). Skończyło się na upadku pomysłu w 2009.
Później na udział w projekcie stworzenia filmu pełnometrażowego w tym uniwersum miał jeszcze ochotę James Wan (on również ma na koncie dość znane pozycje, jak Piła, Szybcy i wściekli 7, czy Aquaman), jednak jego zgłoszenie na stanowisko reżysera pojawiło się już zbyt późno i projektu nie uratowało.
Ale to to nie jedyne podejście do tematu. W 2007 roku Frederatos Studio próbowało się mierzyć ze stworzeniem około osiemdziesięciominutowego, pełnometrażowego filmu animowanego na podstawie gry Castlevania III: Dracula’s Curse, ale… cóż, wspomniana klątwa.
Castlevania Netflixa – czy to udana adaptacja?
Wróćmy jednak do teraźniejszości. Do zrobienia czegoś, co będzie godne walki o określenie „najlepsza adaptacja Netflixa” musimy jeszcze trochę poczekać. Niemniej mimo to animacja ta jest naprawdę przyjemna w odbiorze. A jeśli dodatkowo weźmiemy poprawkę na to, jakie było medium bazowe, to naprawdę należy się pokłon za całkiem sprawne podejście do tematu – i pozostaje mieć nadzieję, że w przypadku Diablo scenarzyści poradzą sobie równie sprawnie.
Na koniec wspomnę jeszcze o muzyce. Co prawda nie spodziewałem się tu czegoś równie wyszukanego, jak oprawa dźwiękowa w Cowboyu Bebopie, ale jednak ścieżka dźwiękowa z gier nieraz się przewijała w różnych produkcjach. Tymczasem serial animowany szczególnie jej nie wykorzystuje. Z jednej strony z racji głównej grupy odbiorców nie było ku temu aż takiej potrzeby, z drugiej – gdyby całość dopasować bardziej do dorosłego odbiorcy, można by było sporo tu podbudować klimatu.
I skoro o tym mowa, tak, jest tu potencjał, by kiedyś powstał serial (animowany lub aktorski; a niechby i film pełnometrażowy) właśnie zrobiony na ponuro i na poważnie.
I tak żeby już naprawdę napisać końcowe zdanie… Jeśli ktoś szuka odpowiedzi na pytanie, czy Castlevania Netflixa jest odpowiednia do obejrzenia przez kogoś, kto w ogóle nie kojarzy gry… Tak, sytuacja taka nie stanowi żadnej przeszkody, a scenariusz idealnie wprowadza w uniwersum.