„Giń, 2020!”, czyli w oryginale „Death to 2020”, to nowy film osób, które wcześniej zasłynęły m.in. Z tworzenia Black Mirror. Fakt ten po prostu musi do niego przyciągać. Szybko jednak okazuje się, że tym razem mamy do czynienia nie z nadciągającą dystopią, lecz z satyrą, czy może parodią, odnoszącą się do wydarzeń roku 2020.
Satyra, parodia i gorzka pigułka
Tak właśnie można by najkrócej podsumować nową produkcję Netliksa. Filmu brytyjskiego, zrealizowanego jako mockument, czyli technikami przypominającymi film dokumentalny. Film trwa niewiele ponad godzinę i – zgodnie ze swoją nazwą – stanowi podsumowanie tytułowego roku.
W pierwszej chwili można by pomyśleć, że to tematyka, która sama się prosi o to, by powstał z niej hit. Jeśli jednak zastanowić się nad tym chwile, to równie dobrze można oczekiwać klapy wynikającej z przemęczenia tematu i… tematem. Siłą rzeczy w pierwszym odruchu można się spodziewać czegoś w rodzaju ekranizacji memów.
Na szczęście scenarzysta Death to 2020 poszedł inną drogą. Drogą satyry i pokazania, jak łatwo ludzkość tonie w schematach, które sama utworzyła. Schematach, które w czasie kryzysu okazują się czymś więżącym nas wszystkich w śmieszności, ale takiej bynajmniej nie wesołej. W śmieszności bardzo, bardzo gorzkiej i ukazującej, jak blisko nam do „miękkiej” wersji życia w dystopii.
Giń, 2020 – recenzja w skrócie
Czy jako mockument Death to 2020 się sprawdza? Jest tu jakieś odległe skojarzenie z e stylem filmów, jaki prezentuje Michael Moore (m.in. „Zabawy z bronią”), ale w szczegółach wychodzi jednak zupełnie inaczej. Twórcy „Giń, 2020!” stawiają na duże skondensowanie humoru, czasem absurdalnego. Problem tylko w tym, że nie zawsze wyszukanego, czasem wręcz nużącego.
Z drugiej strony nie sposób pominąć w recenzji faktu, że w filmie nieraz scenarzyści trafiają idealnie w punkt, wbijając szpilę w niejedną sprawę i to bardzo różnym odbiorcom. O tym jednak za chwilę.
Póki co wspomnijmy jednak o tym, że szkoda, że produkcja nie została ścięta do 20-30 minut. Owszem, już teraz jest tu bardzo dużo treści, jednak trochę selekcji dobrze by temu mockumentowi zrobiło. Serio.
Netflix mówi: Death to 2020!
No dobrze, ale recenzja mogłaby się odnieść także do samej treści filmu, prawda? No więc obraz, który prezentuje nam Netlix, to przede wszystkim obraz skupiający się na perspektywie USA. Nie tylko w sensie patrzenia głównie w tamtą stronę. Również w znaczeniu patrzenia bardziej od strony mieszkańców Ameryki. Tak, dokładnie – produkcja brytyjska, jednak ewidentnie tworzona głównie z myślą o mieszkańcach USA, choć i akcentów bliskich mieszkańcom Wielkiej Brytanii tu nie brakuje (w szczególności postać królowej Elżbiety).
Dla jasności, dla Polaków, czy mieszkańców innych zakątków świata, serial i tak będzie zrozumiały – ale jednak akcenty są wyraźne. Trochę scen z różnych części globu (choćby pożary, które wybuchły na początku 2020 roku w Australii), a potem już większość scen skupia się na USA i wydarzeniach, które dotyczyły właśnie Stanów.
Wspomnieliśmy już, ze „Giń, 2020!” potrafi się „nieco” dłużyć… Jednak szpile też potrafi wbijać mocno. I nawet, gdy już się wydaje, że któraś ze stron społecznych uniknie punktowania, to i tak i jej kierunku parę przytyków ląduje. Koniec końców obrywają wszyscy, od tych na dole, marzących o wielkości w roli influencerów, po tych na górze, jak politycy i szefowie korporacji technologicznych.
A przy tym wszystkim pada kilka smutnych diagnoz społeczeństwa. Od tej, która pokazuje, że nawet ludzie, którzy uciekają (czy raczej próbują uciec) polaryzacji, trafiają jak cała reszta do czegoś, co w filmie zostaje nazwane „spektrum nienawiści”, po sugestię tego, że niektóre osoby są tak bardzo izolowane społecznie, że w zasadzie nie wiedzą, czy powrót do „normalnego życia” przyniósłby im coś lepszego.
Jeśli recenzja „Giń, 2020” ma się zakończyć jakimś krótkim podsumowaniem, to może być ono jedno: ludzkość zaczęła przypominać jakąś skondensowaną wypadkową memów i kreskówki. I niewykluczone, że rok 2021 stanie się przez to jeszcze dziwniejszy.